... czyli o porankach filmowych w Studiu Filmów Rysunkowych w Bielsku-Białej.
Kiedy mój synek skończył dwa lata, po raz pierwszy zabrałam go na prawdziwy spektakl – do Olsztyńskiego Teatru Lalek. Zaznaczam, że zdecydowałam się na ten krok tak wcześnie, ponieważ w przeciwieństwie do swoich młodszych sióstr, Albert był bardzo cierpliwym i spokojnym dzieckiem, nie miał w zwyczaju szaleć, wrzeszczeć ani robić wokół siebie zamieszania.
A ponieważ teatr był dla mnie zawsze miejscem wyjątkowym, wymagającym szczególnego zachowania i stroju, bardzo zależało mi na tym, by moje dziecko potrafiło sprostać tej konwencji. Jak się szybko przekonałam, w teatrze lalek panowała konwencja zgoła inna. Przed wejściem witali nas sympatyczna Potworynka i Smoczunio Bunio, na widok których mój dwulatek z przerażeniem wtulał twarz w moje ramię (z każdym spektaklem było lepiej, ale nigdy nie przekroczyliśmy granicy nieśmiałego uśmiechu i uścisku dłoni), a w czasie przedstawienia dziecięca widownia reagowała żywiołowo, chwilami krzycząc i skacząc po krzesłach. Pierwszy spektakl wzbudził w moim synku ogromne emocje – jak i wiele kolejnych; szczególnie do czasu, nim zaczął odróżniać świat przedstawiony od rzeczywistego. Dzięki Olsztyńskiemu Teatrowi Lalek i jego aktorom, a zwłaszcza niezrównanemu Romanowi Wołosikowi, panu Hajduczeni, państwu Cupriakom i uroczemu panu Trębińskiemu, do dziś z sentymentem odkurzam bogatą kolekcję teatralnych plakatów, która przejechała ze mną i moimi dziećmi 500 kilometrów, na drugi koniec Polski.
Wiedząc, że przeprowadzam się do miasta, w którym działa legendarny, obsypany deszczem nagród, Teatr Lalek Banialuka, z drżeniem serca czekałam na dzień, kiedy będę mogła zabrać tam na przestawienie już dwójkę moich – dużo starszych – dzieci. I przyszło mi na ten moment czekać bardzo długo, bo ilekroć próbowałam kupić bilety na przedstawienie weekendowe, okazywało się, że są już wyprzedane. Zupełnie zrozumiałe, jako że teatr renomowany, ale musiałam się do tego przyzwyczaić, a powtarzające się, zakończone fiaskiem, wizyty w kasie, na długi czas zniechęciły mnie do podejmowania prób. Wreszcie sukces! I wielki zawód… Nie od strony artystycznej, naturalnie! Inscenizacja była fenomenalna. Po prostu „Królowa Śniegu” (według informatora, „dla dzieci od lat 10”) moim zdaniem W ŻADNYM RAZIE nie była spektaklem dla dzieci! Stare, żelazne, szpitalne łóżka na pustej scenie (zasypiali w nich Gerda i Kaj), eleganckie, zblazowane diabły, z których jeden (w zmienionym kostiumie, lecz celowo rozpoznawalny) stawał się Królową Śniegu – wszystko to było przerażające i groteskowe, nie tylko dla moich latorośli, ale i dla mnie. Wyszłam z teatru z silnym przeświadczeniem, że w następnym tygodniu muszę zabrać dzieci do miejsca, które nie wpędzi ich w depresję.
I tak odkryliśmy zupełnie odmienne, urokliwe, trącące myszką, Studio Filmów Rysunkowych – i niedzielne poranki (o godz. 11.00, niestety za wyjątkiem wakacji; cena biletu – zarówno dla osoby dorosłej, jak i dziecka – 10 złotych). Wprawdzie adresowane są szczególnie do dzieci młodszych ( z przyjemnością chodzę na nie teraz z moją trzylatką), ale jako antydepresant dobre są też dla tych nieco starszych.
Studio mieści się przy ulicy Cieszyńskiej 24, niedaleko centrum, bielskiej Starówki i katedry, a filmowe poranki odbywają się w budynku po prawej stronie, na którego ścianie namalowano sympatyczny mural z bohaterami kultowych bajek, niestety już nieco zniszczony. Bilety kupuje się w dniu projekcji, tuż przy wejściu. Nawet przy sporej frekwencji nie ma problemu z ich nabyciem. Oprócz biletów można też zaopatrzyć się tu w przekąski (ogromny plus za brak popcornu, a co za tym idzie – jego wszechobecnego zapachu!) i napoje, czy też kupić upominek (na przykład pluszowego Reksia, ręcznie malowane figurki bohaterów kultowych kreskówek, filmy DVD z Reksiem, Bolkiem i Lolkiem, itp.).
W kinowej sali jest 67 miejsc, większość z nich pogrupowana po dwa, a między parami foteli znajdują się małe blaciki, na których można położyć swój prowiant (dziwnym trafem, większość osób w kinie głodnieje). Zapach sali kinowej jest specyficzny. Sprawia, że seans jeszcze bardziej przypomina podróż w czasie. A kiedy gasną światła i zachowujące się dość swobodnie dzieci w większości przestają przechadzać się po sali, na ekranie przez nieco ponad godzinę, oprócz wymienionego już sympatycznego psiaka i dwóch rozczochranych chłopaków, królują: Pampalini, Smok Wawelski i inni. Zestawy filmów się nie powtarzają, więc można spokojnie wybierać się tam co tydzień. Niektóre z bajek pamiętają nawet lata sześćdziesiąte!
Uwaga: osobom, które idealizują swoje dzieciństwo i dawne kreskówki, muszę przypomnieć, że nie są to bajki bez przemocy! Bolek bezlitośnie puka Lolka w czoło i bywa dla niego arcyniemiły, a na niektóre mroczne charaktery spadają z wysoka głazy.
Uwaga numer dwa: seanse czasem opóźniają się o kilka minut, ponieważ zazwyczaj to osoba sprzedająca bilety uruchamia projektor.
Dla mnie te drobne niedogodności to część kolorytu lokalnego, a niedzielne ranki bez seansu w Kinie Studio są jakieś smutniejsze.
mama Magda