W naszej rodzinie babcia Natalia jest postacią mityczną. Na przykład, gdy córka rozpacza, że jest brzydka, a mnie brakuje już argumentów, aby ją przekonać, że jest inaczej, na usta same pchają się słowa: „nie to ładne, co ładne, ale to, co się komu podoba”.
Wtedy mój mąż kończy zdanie: „jak mawiała babcia Natalia.” I tak właśnie było – mawiała. Jej porzekadła – mądrości ludowe, które mimochodem zapadły mi w pamięć – powracają znienacka, gdy najbardziej pasują do sytuacji.
Babcia Natalia, która odeszła ponad dwadzieścia lat temu, wciąż zajmuje w naszym życiu ważne miejsce. To ona nauczyła mnie prząść na kołowrotku (choć tego sprzętu nie widziałam poza skansenem już od dwudziestu lat, myślę, że wciąż bym sobie poradziła), tworząc we mnie bardzo rzeczywiste więzi z przeszłością. Ona piekła drożdżowe bułki, które pachniały w całym domu, a w czasach głębokiego kryzysu robiła na patelni cukierki-krówki ze śmietany, cukru i zaoszczędzonego na dorosłych członkach rodziny masła, obdarzając moje dzieciństwo zapachami, których nigdy nie zapomnę. Ona miała najostrzejsze nożyczki w domu (podbierałam je po kryjomu, żeby wycinać ilustracje z gazet) i fantastyczną kolekcję guzików, która jej służyła do trywialnych – moim ówczesnym zdaniem – prac krawieckich, a mnie – do wciąż innych zabaw.
Choć była, jak to się mówi, osobą prostą i bardzo rzeczową, zawsze czułam się przez nią bezwarunkowo kochana (bez egzaltacji i ozdobników), otoczona opieką i życzliwością. Nigdy nie przeszło mi przez myśl, że przestanie mnie akceptować albo będzie kochać mniej, bo zrobiłam coś nie po jej myśli czy dostałam złą ocenę. Życie nie pędziło wówczas wprawdzie jak szalone, ale i tak to babcia i jej wydziergane na szydełku bambosze, plecy pochylone nad grządką w ogródku, podbarwione szminką rumieńce (których jako dziecko bardzo się wstydziłam), sprawiały, że świat był stabilny i przewidywalny. Bezpieczny.
Skąd te zwierzenia i po co ten przydługi wstęp? Przeczytałam otóż właśnie (tak, ja, osoba mocno dojrzała) najnowszą część Jeżycjady Małgorzaty Musierowicz, zatytułowaną „McDusia”. Podobnie zresztą, jak i wszystkie poprzednie tomy, które pochłaniałam, gdy tylko ukazywały się w księgarni, a następnie skrzętnie przechowywałam na półce mojej biblioteczki „dla przyszłych córek”. Przeczytałam tę książkę, bo już od dawna czekałam na spotkanie ze starymi znajomymi, których dzieje śledzę od lat; z którymi dojrzewałam i przechodziłam kolejne fazy dorosłości.
Jeżycjada daje mi namiastkę tego, co otrzymywałam od babci: przekonanie, że teraźniejszość powinna harmonijnie wyrastać z przeszłości, że rodzina może być ostoją i dawać dziecku poczucie bezpieczeństwa i emocjonalny kapitał na przyszłość, a ludzie (nie wszyscy, ale wcale niemało) są fundamentalnie dobrzy. Jestem tej serii wierna dlatego, że Małgorzata Musierowicz ma bezcenny, unikalny dar: choć jej wizja świata nie jest infantylna, a ona sama dostrzega wokół zło (także to zupełnie „bezinteresowne” i brutalne, przed którym nie ma obrony), jednocześnie nie traci nieprzebranych zasobów optymizmu, bezbrzeżnego szacunku do ludzi i ogromnego poczucia humoru.
Opisywana przez nią rodzina Borejków, z babcią Milą (tak inną od mojej babci, a jednak podobną w swoim cieple, niezachwianej stałości i bezgranicznej akceptacji dla nawet najbardziej nieobliczalnych członków rodziny i przyjaciół) i dziadkiem Ignacym (stoikiem, erudytą i skarbnicą łacińskich sentencji) jest wzruszająco, nieidealnie idealna. Dość nieżyciowa i płynąca pod prąd „kapitalistycznych” przemian, od lat mieszka w tej samej poznańskiej kamienicy i spotyka się w kuchni, w której niezależnie od wichrów historii parzy się świetną herbatę, smaży konfitury i leczy złamane serca. Wprawdzie pojawia się w tejże kuchni znak czasów – zmywarka, ale znika ZJADACZ czasu – telewizor.
Najnowsza część Jeżycjady jest na wskroś współczesna (bohaterowie jadają w fastfoodach; emigrują do Irlandii, Holandii czy Francji; zapinają na przęsłach mostów „kłódki zakochanych”; nagrywają swoim sympatiom piosenki na pendrive’y), a zarazem pięknie niedzisiejsza – z rozmowami, w czasie których (w zupełnie naturalny sposób) w piękną polszczyznę wplatane są łacińskie maksymy i rodzima poezja, i z przeświadczeniem głównych bohaterów, że „kiedy człowiek jest mocno związany z własną rodziną, czuje też więź z coraz dalszymi kręgami ludzkości.”
Relacje międzyludzkie nie są tu polukrowane. Nawet cioteczni bracia, których Musierowicz nazywa „kuzynami”, potrafią pod wpływem hormonów trzasnąć jeden drugiego emaliowanym garnuszkiem w nos, a pod poznańskim rondem Kaponiera rosłe osiłki biją każdego, kto im się nawinie. Z tomu na tom przybywa zresztą takich elementów i zdaje mi się, że to smutny znak czasów, a „kiedyś było lepiej” (przynajmniej pod tym względem). Mimo to Borejkowie wierzą, że „nie może być tak, że ludzie wciąż dzielą się na wrogie plemiona. W jedności siła. Musi istnieć jakiś uniwersalny sygnał dobra, do którego można się odwołać, jakiś kod, wspólny dla wszystkich”.
Chciałabym mieć siłę i mądrość, żeby tak właśnie wychowywać dzieci. Niestety brakuje mi co najmniej dwu rzeczy: 1) poza babcią Natalią, w naszym życiu nie ma babci – ostoi i skarbnicy tradycji, 2) ja, niestety, nie lubię gotować... Czy rodzinne zaśmiewanie się z perypetii panny młodej, której suknia ślubna odjeżdża w mroźną, siną dal na haczyku przy bocznym oknie auta oraz z „mąk dusznych” jej wrażliwego brata, który potrafi w rycerskim amoku wymachiwać kłódką na szaliku, wystarczy?
mama Magda
Komentarze
Czuję się wywołana do odpowiedzi, więc napiszę. Zielony tort jest idiotyczny, gdyż Bernard miała takie zamówienie na marzec. Gdyby robił 2 torty jednocześnie pomyłka byłaby uzasadniona. A tak wyszła bzdura. Co do przemocy - w starszych książkach przemoc jest jednoznacznie potępiona (np. Lisieccy). Tu wręcz przeciwnie. Przemocą popisują się osoby przedstawiani jako pozytywni bohaterowie. W dodatku to ofiara czuje się winna. Do poprzedniej wypowiedzi dodam, że normalna do tej pory Ida zmieniła się w potworne chamidło. To co zaprezentowała wobec Magdy jest nie do przyjęcia. Szacunku dla innych Borejkowie też nie mają. Pogarda, z jaką potraktowali Janusza (zaproszonego przecież) jest w pełni sprzeczna z ich deklaracjami.
dodany: 2012-10-25 08:50:28, przez: Joanna
Chyba jakąś inna książkę czytałyśmy... Ciepła Mila? Piękna polszczyzna? Borejkowie idący pod prąd kapitalistycznych przemian? Małgorzata Musierowicz pełna bezbrzeżnego szacunku do ludzi i ogromnego poczucia humoru?! Zapewne, zwłaszcza kiedy wycina z Księgi Gości na swojej stronie opinie n/t McDusi nie wychwalające tej książki pod niebiosa! Nie: opinie niegrzeczne. Nie: opinie ordynarne. Tylko takie, które ośmielają się napisać, że książka jest dużo grosza niż poprzednie, albo wytykają jakąś nieścisłość lub błąd rzeczowy. szacunek do ludzi i poczucie humoru, o panie Boże w niebiesiech...
dodany: 2012-10-22 14:06:25, przez: terpentula
Hmm. Nie mogę się z Tobą zgodzić co do tego, że McDusia propaguje przemoc. Co przez to rozumiesz? Nie znalazłam w niej pochwały tego, że Józinek potrząsa Magdą, Ignaś wali kuzynka kubkiem w nos czy wymachuje kłódką, broniąc się przed napastnikami. Ja postrzegam to jako trzeźwy ogląd rzeczywistości: takie rzeczy (niestety) się zdarzają, choć bynajmniej nie jest to chwalebne. Bernard Żeromski z kolei zawsze był ekscentryczny - więc i jego tort taki jest (Co w nim idiotycznego? Wszak był przeznaczony na inną imprezę, dotyczącą "rosnących na wiosnę pieniędzy"). Dla mnie to humor z lekka absurdalny, w brytyjskim stylu. A skoro piszesz, że z przyjemnością wracasz do starych książek pani Musierowicz, chyba rodzina Borejków nie wydaje Ci się aż tak nieciekawa?
dodany: 2012-10-19 23:04:00, przez: Agnieszka
No cóż, ja tej książki nie znoszę. Za propagowanie przemocy, za nieuzasadnione idiotyzmy (zielony tort), za zrobienie z Laury bezwolnej kobietki. Za idealizowanie nieciekawej rodziny Borejków. Z przyjemnością wracam do starych książek pani Musierowicz. Do tej nie wrócę. Szkoda czasu.
dodany: 2012-10-17 12:58:20, przez: Joanna