Zabawy na śniegu kojarzą mi się najbardziej z własnym dzieciństwem, może dlatego, że dłużej i częściej zimową porą za oknami świat przykryty był wtedy białą puchową kołderką. Może też dlatego, że niedaleko był las, w lesie górki – nieograniczone możliwości saneczkowania, zjazdów (w różnych konfiguracjach – na siedząco, na leżąco, pojedynczo, w parach ). A że górki były niewielkie – bezpiecznie można było poszaleć.
Pamiętam też długie spacery, w czasie których obowiązkowe były „orły” (chyba jedyna możliwość, że rodzice nie krzywili się na leżenie na śniegu, a nawet sami uczestniczyli w tym śniegowym machaniu rękami w pozycji poziomej) - potem wybieraliśmy najpiękniejszego „orła”. Ulubioną zabawą było rzucanie śnieżkami w stronę drzew – kto trafi (przyjmowaliśmy różne kryteria – albo chodziło o to, by dorzucić do najdalej rosnącego drzewa, albo najwyżej, albo do jakiegoś charakterystycznego miejsca na drzewie), oczywiście liczyło się punkty. Nigdy nie lubiłam rzucania śnieżkami do siebie nawzajem, chyba z obawy o zbyt mocne uderzenie i uszkodzenie jakiejś części ciała. Budowanie bałwana to też oczywistość, ale próbowaliśmy tworzyć różne inne postacie śniegowe a nawet budować igloo. Rozpoznawanie śladów na śniegu uczyło też przyrody. Odmianą tej zabawy było rozpoznawanie śladów uczestników spaceru – ktoś się odwracał, a pozostali robili ślady, zadaniem było rozpoznanie które ślady do kogo należą. Ulubioną zabawą było też wrzucanie różnych zgromadzonych uprzednio przyrodniczych „gadżetów” (np. szyszki, kamyki, gałązki) w śnieg (trzeba wybrać czysty, nie zdeptany fragment śniegowej przestrzeni) – zadaniem osoby, która się odwraca w czasie wrzucania było rozpoznanie w którym miejscu pod śniegiem znajduje się to „coś”, przy kolejnych rzutach było coraz trudniej, bo trzeba zapamiętać gdzie uprzednio wrzucony został przedmiot... Bawiliśmy się też w wydeptywanie różnych wzorów na śniegu – pozostali uczestnicy zabawy odgadywali co zostało wydeptane. W celu rozgrzewki, gdy mróz ściskał mocno naśladowaliśmy „na sucho” różne zimowe sporty – np. jazdę na łyżwach, nartach. Można było zabrać ze sobą do domu sopel lodu i obserwować co się z nim dzieje, np. pod wpływem „normalnego rozpuszczania”, gdy umieścimy w pobliżu kaloryfera lub gdy włożymy do lodówki.
To wszystko pamiętam z dzieciństwa. Większość z tych zabaw można przenieść na zabawę z własnymi dziećmi, jeśli oczywiście widok za oknem faktycznie przypomina zimę. A z tym już trochę trudniej. Jeśli nawet nie jest to zima malowana na biało – w czasie spaceru najchętniej wychwytujemy ciekawostki przyrodnicze, np. rozpoznajemy drzewa iglaste (przynosimy fragmenty gałązek, szyszki do domu i zgadujemy z jakiego to drzewa), podziwiamy barwy i kształty kamyczków, naśladujemy swoje ruchy, różne figury proponowane kolejno przez każdego spacerowicza.
Właśnie wróciliśmy z gór z sanatorium, gdzie starsza córka leczyła górne drogi oddechowe. Wyjechaliśmy zimą, nawet przez 2 dni przydały się sanki, ale świat wokół szybko zamienił się w rozchlapany, zabłocony i trochę szary. Nic to – każdego dnia zarzucaliśmy nosidła – ja z przodu, mąż na plecy, wkładaliśmy doń trochę ponad roczne Bliźniaki i wszyscy razem – również z główną 4,5-letnią kuracjuszką (która, nie powiem, bardzo chętnie siedziałaby przed komputerem) wyruszaliśmy w trasę – dostosowaną do możliwości i warunków atmosferycznych. Właściwie nie baliśmy się żadnej pogody, bo gdy trochę mży to można przecież założyć kaptur i odpowiednią kurtkę lub pospacerować trochę krócej... Były to świetne możliwości do obserwacji przyrody, wykorzystania wyżej wymienionych zabaw i poddawania się leczniczemu klimatowi. A piszę o tym, bo miałam poczucie, że większość małych kuracjuszy i ich opiekunów po prostu ... siedziało w sanatorium, biegało po niebezpiecznych schodach lub robiło wycieczki po okolicznych sklepach z pamiątkami.
Chodzi o to, by nie bać się chłodu, ciemnych czasem chmur i hartując nie tylko ciało, ale i psychikę pokonywać naturalnego leniucha w sobie, który kusi, by zostać w domu i położyć się z ciastkami przed telewizorem...
Anna Lubowicka